Z perspektywy człowieka, który widział już Harrachov i wie czego może się spodziewać, ciężko jednoznacznie określić, w jakim celu tak na prawdę jechałem na te "Mistrzostwa Świata". Z góry było wiadomo, że tak wielka impreza w tak pechowym mieście nie ma prawa bytu. Tu nie chodzi o zarzuty względem Czechów, bo oni akurat są tu Bogu ducha winni. Międzynarodowa Federacja Narciarska, podobnie jak my, miała świadomość, że pogoda właściwie nigdy nie sprzyja w Harrachovie. W tym roku wręcz perfidnie wiatr zbojkotował ten czempionat. Trzeba jednak pamiętać, że można było polatać w piątek. Dla mnie, jako kibica śledzącego te zawody na żywo pod skocznią, był to bardzo piękny dzień.
Piątek był wielką dawką pozytywnych emocji. Najpierw dowiadujemy się, że jednak śpimy bardzo blisko skoczni. Z balkonu widać wręcz niemal cały zeskok. Pogoda rozpieszczała i po raz pierwszy poszedłem na skoki zimą w koszulce na krótki rękaw. Do tego dochodzi wejście "za free" i można z wielkim "bananem" na twarzy zasiąść na widowni. Licznej, bardzo jak na Harrachov. Czesi w trakcie Igrzysk chyba bardziej trzymali kciuki za Kamila Stocha, niż za swoich zawodników. Opłaciło im się to podwójne mistrzostwo, bo Polacy napłynęli na Certak z każdej części naszego kraju. Można było zabawić się w szukanie flagi czeskiej na trybunach. Ginęły w morzu biało-czerwonych barw. Nad trybuną przejeżdżają na wyciągu skoczkowie, to znak, że za chwilę rozpocznie się show. Oficjalny trening, a po nim już pierwsza z czterech zaplanowanych serii konkursowych. Dość dziwne uczucie braku emocji związanej z rywalizacją. Pierwszy raz chyba tak miałem. Wrażenie, że niby to nie jest jeszcze ten moment najważniejszy. Jakby ta impreza nie miała zbyt dużego znaczenia. Obudziłem się jednak, kiedy pojawiła się wielka wrzawa przy okazji skoków Kamila Stocha. Brakowało błysku, ale sama radość, że możesz popatrzeć na tą idealną, złotą sylwetkę na żywo, powodowała wielką falę eksplozji radości. Miejsce przecież nie było złe. W drugiej serii mieliśmy okazję zobaczyć po skoku naszego Mistrza, jedynkę przy jego nazwisku. Wtedy trybuny mogły pokazać ten wielki szacunek dla człowieka, który tak licznie nas zgromadził. Świetna postawa naszych pozostały reprezentantów dała nam powód do opuszczania skoczni z podniesionym czołem. Maciej Kot znowu w czołowej dziesiątce. Cała czwórka w drugiej serii. Przecież "my" nie jesteśmy lotnikami.
To nie był koniec naszego związku ze skokami tego dnia. Dosłownie krótki odpoczynek w apartamencie i ruszamy na łowy autografów. Rok temu musiałem jakimś przeczuciem trafiać pod ten hotel. Teraz szedłem tam, jakbym w Harrachovie mieszkał. Blisko naszego apartamentu, więc chwila i jesteśmy na miejscu. W sumie byliśmy raczej skazani na niepowodzenie, bo był już późny wieczór. Jest to jednak ogromna frajda stać tam, gapić się i myśleć, czy któryś się wynurzy i uda nam się z nim spotkać. Mieliśmy już zbierać się do domu, kiedy postanowiliśmy podejść bliżej i usiąść na ławce pod samym wejściem do hotelu. Taka odwaga nagle, rozumiecie? Siadają na nich goście hotelowi i nagle my. Nie wierzyłem, że nikt nas nie wygania. Ekscytacja była wielka. Stwierdziłem, że to już szczyt. Okazało się jednak, że można pójść jeszcze dalej... nie! To nie jest możliwe. Wejść do hotelu? Zaraz nas wyrzucą. Nawet nie wiem kiedy, a już siedziałem na kanapie w środku! Ludzie kręcą się, ale nikt nas nie wyrzuca! Miło było obserwować to życie z tak bliska. I znowu pojawiło się uczucie, że więcej już nie można. Sobota jednak pokazała, że to, co wydaje Ci się apogeum... ale to już w następnej części wpisu.
foto: Archiwum własne
Mateusz Król
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Każda Wasza opinia buduje. Dziękujemy za wszystkie słowa krytyki!